- Adam Chrząstowski. Foto: archiwum prywatne.
Otóż Unia Europejska wydała dyrektywę, która wzięła pod lupę hamburgery. Przypomnę, że dyrektywa to nie nakaz, ale zalecenie, wskazanie kierunku działań. Dla ścisłości za Wikipedią podam definicję hamburgera:
„Porcja mięsa mielonego uformowana w płaski, okrągły placek, następnie usmażona lub upieczona bez panierki na ruszcie (grillu). Gotowy kotlet bywa zwykle umieszczany między dwoma kawałkami lekko przypieczonej, poprzecznie przeciętej bułki oraz ugarnirowany dodatkami”. W dyrektywie sugeruje się, aby korzystać z pieczywa z mąki pełnoziarnistej, niemrożonego i własnej produkcji lub pozyskiwanego z lokalnych piekarni. Mięso w mniejszych porcjach, niekoniecznie czerwone i z hodowli dbających o dobrostan zwierząt. Położono też nacisk na alternatywne surowce do produkcji hamburgerów – rośliny i owady. Sosy o zmniejszonej zawartości tłuszczu i cukrów. Ser w cheeseburgerze – niskoprzetworzony, z oznaczonym pochodzeniem i składem. W daniu ma być dużo więcej świeżych, lokalnych i ekologicznych warzyw. Aby to wszystko wprowadzić, będą zaproponowane ulgi podatkowe mające zachęcić firmy do zmian, a gości do kupowania.
Gdy udostępniłem materiał o tej regulacji, kilka gorących głów pisało komentarze w stylu ChWDUE, jednak ja uważam, że to niezły kierunek. Jasny sygnał, że Unia Europejska dostrzega powiązane ze sobą problemy, takie jak ekologia, żywienie i zdrowie. Hamburger, sztandarowe danie fast foodu, stał się jednym z synonimów śmieciowego jedzenia. A mnie wydaje się, że dzięki swej ogromnej popularności daje świetną okazję do wprowadzania zmian w nawykach żywieniowych. Forma dyrektywy połączonej z ulgami finansowymi powinna nakłonić duże firmy z segmentu fast food do obrania tego kierunku i edukacji konsumentów. Musimy mieć świadomość, że modne obecnie burgery rzemieślnicze to ciągle nisza. One bardzo często są lepsze, zdrowsze i rzetelniejsze niż te, które ma na myśli UE. Ogromna większość burgerów to jednak masowa produkcja, a tutaj często od jakości, smaku i zdrowia ważniejsze są wahania kosztów, logistyka, szybkość procesów, preferencje konsumenckie i statystyki.
Nie padam na kolana przed Komisją Europejską opracowującą podobne dyrektywy. Jednak dostrzegam światełko w tunelu. Gdy spoglądam wstecz na to, co stało się z żywnością przez ostatnie sto lat, dochodzę do smutnych wniosków. Jedzenie, w większości, przestało być przygotowywane, a jest produkowane. Przez hołdowanie prostackiemu konsumpcjonizmowi cofamy się w ewolucji do pozycji istot spożywających paszę. Najwyższy czas odwrócić ten trend. Przez niego tracimy tyle, że można by napisać o tym nie kolejny felieton, ale okazałą książkę.
Felieton ukazał się w „Food Service" 6/2020 nr 196.