- Patrycja Wąsiakowska ze swoim pierwszym dzieckiem – Bianką. Fot. archiwum prywatne
Robotę w gastro zaczęłam dawno – rodzice od zawsze prowadzili sezonową restaurację zlokalizowaną tuż obok domu, można więc powiedzieć, że dorastałam w niej. Zarabiałam na wakacje. Sprzątałam, zmywałam, kelnerowałam, obierałam, układałam, kucharzyłam. Potem studia i kilkuletnia próba odnalezienia się w wyuczonym zawodzie. Korporacja. Budżetówka. Rozwód. Trochę mnie życie przeczołgało, zanim postanowiłam zrobić coś (a może wszystko?) dla siebie i zająć się tym, co zawsze sprawiało mi największą radość – gotowaniem.
Zaczęłam w rodzinnej restauracji Kuźnia na Mazurach. Dużo się uczyłam, poza sezonem jeździłam na staże, zatrudniałam w innych miejscach. Zakochałam się w tej robocie, ciągle pragnęłam lepiej, inaczej, próbowałam, kombinowałam, nie chciałam wychodzić z pracy. Jak już na chwilę wyszłam, znowu się zakochałam. Dosyć to było intensywne i w miarę szybko zdecydowaliśmy z Bartkiem, że chcemy mieć dziecko. Udało się praktycznie natychmiast i dopiero wtedy przyszedł czas na refleksję: jak to będzie, czy damy radę? On – w korpo, w Warszawie, i ja – pół roku na Mazurach, ciągnąc całą restaurację z dzieckiem.
Od początku zamierzaliśmy zorganizować się tak, żeby dziecko urodziło się zimą, dzięki temu miałam szansę przepracować w ciąży cały sezon, odchować trochę maleństwo i wrócić na kolejny. I to się udało. Jasne, że w ciąży nie było kolorowo – nagle musisz zacząć kontrolować nawyki, nie szarpniesz już gara z zupą, nie wyskoczysz na odstresowującego papieroska. Nocą rozmyślasz, czy nie przesadzasz, czy ten poziom stresu i zmęczenia jest bezpieczny. Mdłości i wieczna zgaga nie pomagają w komponowaniu dań. Jestem dosyć emocjonalną osobą, więc przy 16-godzinnym dniu pracy, dzień w dzień, bez wolnego, troszkę miażdżyły mnie hormony. Pracownicy nie mieli ze mną lekko. Z kolei w drugim trymestrze byłam na takim gazie, że nie istniały dla mnie rzeczy niemożliwe.
Bianka urodziła się w grudniu. Jej start był bardzo trudny, długo leżałyśmy w szpitalu, a ja bardzo się o nią martwiłam i tej trzęsawki nie mogłam się pozbyć przez wiele miesięcy. Od kwietnia pracowaliśmy nad ponownym otwarciem restauracji, więc w zasadzie prawie na stałe przeniosłam się z córką z Warszawy na Mazury. Ruszyliśmy, jak zwykle, od początku maja. Bartek dojeżdżał do nas w piątek po pracy i wyjeżdżał w poniedziałek rano. Cały weekend zajmował się Bianką, a w tygodniu tę niełatwą robotę przejmowała moja cudowna babcia, która była wtedy w świetnej formie i bardzo chciała mi pomóc. Ustawiłam dostawy i produkcję tak, żeby do 11:00 mieć czas dla rodziny, a potem aż do wieczornej kąpieli widziałam córkę tylko podczas karmienia, na które dostarczali mi ją babcia lub Bartek, dzielnie czekając, aż skończę wydawać dania. Pracę kończyłam koło północy, z łóżka wysyłałam zamówienia. Nie umiałam się zatrzymać, znaleźć priorytetów, nie odpuszczałam wydawki, cały czas tłumaczyłam sobie, że zaraz kończymy sezon i że jakoś tę rozłąkę zrekompensuję rodzinie. Zdecydowanie najtrudniejszy był pierwszy rok, w którym musiałam pogodzić pracę z opieką, karmieniem, szczepieniami, kontrolą zdrowia, rehabilitacją... Potem przywykliśmy do naszego schematu – pół roku w pracy, pół z dzieckiem w domu. Rodzina pomagała nam z całych sił i było naprawdę OK. Jasne, że zdarzały się spinki – czasem trudno jest zrozumieć komuś, kto nie siedzi w gastronomii, jak ważne jest poświęcenie czasu i uwagi w 100% pracy. A ja nigdy nie pozwalałam sobie na niedociągnięcia, nie odpuszczałam żadnego stolika, nie wzięłam jednego wolnego dnia. To chyba było najtrudniejsze dla mojej rodziny.
Zaczęliśmy myśleć o drugim dziecku. Wydawało nam się, że skoro z jednym się udało, z drugim też będzie dobrze. Powtórzyliśmy schemat – Gucio urodził się zimą. Już w trakcie sezonu, kiedy byłam w ciąży, przestało to wyglądać kolorowo. Nagle dotarło do mnie, że nie będę rozdarta tylko pomiędzy pracę, opiekę, dbanie i karmienie drugiego dziecka. Muszę wygenerować, nie wiadomo skąd, czas dla pierwszego. Dla trzyletniej córeczki, która coraz lepiej rozumiała świat, potrzebowała dużo miłości i uwagi. Dotarło do mnie, że te nędzne ochłapy, którymi dysponowałam dla niej w sezonie, całkowicie pochłonie nowy człowiek. Naradziliśmy się i zadecydowaliśmy, że rodzinną restaurację przejmie moja siostra Weronika. Kuźnia była dla nas zawsze bardzo ważnym miejscem i nam czterem – mamie, dwóm siostrom i mnie – bardzo zależało, żeby pozostała nasza. Problem polegał na tym, że Weronika również była w ciąży, dokładnie w tym samym momencie co ja – Heniek urodził się pięć dni po Guciu. Żeby nie było łatwiej – partner mojej siostry również pracował w stolicy. Wspólnie zadecydowałyśmy, że sezon po urodzeniu chłopców przepracujemy jeszcze razem, wspierając się w opiece nad dziećmi i prowadzeniu restauracji. Zatrudniłyśmy nianię Anię – cud kobietę, oraz jej 17-letnią córkę do opieki. Ania do pracy zabierała jeszcze swoją 4-letnią córkę, dzięki czemu nie musiała szukać dla niej opieki, a moja córka wymagała mniej uwagi – dziewczynki świetnie się dogadywały, dni mijały im więc na wspólnej zabawie. Był to bardzo intensywny czas – w restauracji aż furczało od gości, karmiłyśmy chłopców na zmianę, często nie trafiało się własne dziecko. Wieczorem jedna z nas (najczęściej Wera – zawsze będę ci wdzięczna) biegła oddelegować nianię i wykąpać całą trójkę (chłopcy mieli wtedy kilka miesięcy), a potem dobiegała druga, żeby uśpić swoje. To był w zasadzie jedyny moment, kiedy w restauracji nie było żadnej z nas. Po uśpieniu wracałyśmy, z elektronicznymi nianiami w kieszeni, dokończyć serwis, ogarnąć braki, zamówienia i zaplanować działania na następny dzień. Wspominam ten okres jako mocno wyczerpujący, ale też pozytywny – miałyśmy ogromne wparcie i zaangażowanie rodziny i wielkie szczęście przy doborze niań, bez których na pewno by się to wszystko nie udało.Był to mój ostatni sezon w Kuźni i w restauracji w ogóle. Niedługo potem założyłam własną firmę GastroPatka, zaczęłam szkolić, robić warsztaty. I jest super! Ciągle się uczę, każdy projekt jest inny, zero nudy, czuję, że się rozwijam, choć nieco inaczej niż wcześniej. Dosyć łatwo godzę macierzyństwo z pracą. Jasne, że po głowie kołaczą mi się myśli o powrocie do kuchni, o nowych projektach. Ale jeszcze za wcześnie, poczekam chwilę, aż dzieci będą chciały się mniej przytulać.
Gdyby ktoś chciał mnie zmusić do odpowiedzi na pytanie, czy da się połączyć karierę w gastro z posiadaniem dzieci, odpowiedziałabym: nie wiem... To chyba wypadkowa charakteru, założonych priorytetów (które zwykle legną w gruzach wraz z pierwszym krzykiem dziecka), zaangażowania i uwielbienia dla tej pracy, temperamentu i uporu kobiety oraz – co w moim odczuciu kluczowe – wsparcia, na które może liczyć.
Jak to mówią: wszystko się da! Tylko trzeba wiedzieć, czego się chce. A potem to zrobić.
Artykuł ukazał się w „Food Service" 3/2022 nr 213.