„FOOD SERVICE”: Pizza i naleśniki w wydaniu pornfoodowym to pozycje, na których zbudowaliście waszą markę. Skąd wybór akurat tych dań i ich przekoloryzowanej estetyki?
PIOTR ŚLIWA: FoodX to rodzinny biznes, który prowadzę wspólnie z bratem, a historia Mr. Pancake łączy się z naszą babcią, która mieszkała w Stanach Zjednoczonych w latach 90. Jako dzieci dostawaliśmy od niej z bratem paczki ze słodyczami, np. czekoladki Hershey’s czy Reese’s. Gdy skończyliśmy studia i zaczęliśmy mało ciekawą pracę, padł pomysł, żeby otworzyć własną naleśnikarnię. Mój brat Maciek pracował kiedyś we francuskiej restauracji tego typu. Połączyliśmy te elementy z naszym sentymentem do babci z Ameryki i postawiliśmy na pankejki. Dostaliśmy dofinansowanie z Unii Europejskiej i tak powstał pierwszy lokal Mr. Pancake na Solcu w Warszawie. Na początku nasze menu wyglądało zupełnie inaczej niż obecnie, nie było aż tak rozbudowane i pornfoodowe. Dopiero później zaczęło się rozwijać o inspiracje popkulturowe.
Istniejecie już 10 lat – jakie momenty były przełomowe dla waszego biznesu?
P.Ś.: Na pewno kluczowe w naszym rozwoju były kolaboracje. Pierwsza pojawiła się rok po otwarciu Mr. Pancake’a, w 2012 – zrobiliśmy ją z PLNY’ami, czyli marką Tedego. Oni mieli w ofercie koszulkę Gruby Grubas, a my stworzyliśmy naleśnika pod taką nazwą, i zaczęło się. Później nawiązaliśmy współpracę z innymi brandami, np. z Local Heroes, Koką (firma Pezeta) czy Łomżą, z którą zrobiliśmy piwo z neonową etykietą z naszym brandingiem – megafajny projekt! Obecnie możemy pochwalić się współpracą z takimi markami jak Bacardi, Converse, Ballantines czy Samsung.
Kolejnym punktem przełomowym była decyzja o uruchomieniu franczyzy – pierwszy taki lokal powstał w Gdyni w 2015, potem pojawiły się kolejne. Mniej więcej w tym czasie powstał też brand i pierwszy lokal Pizza Boyz na warszawskim Powiślu.
W latach 2013-2017 organizowaliśmy też cykl imprez „Pornfood Party” – odwiedzaliśmy kluby w różnych miastach i rozdawaliśmy pankejki na imprezach. Wszyscy oblewali się bitą śmietaną – istna utopia. Graliśmy w topowych klubach w Polsce i poznaliśmy mnóstwo ludzi ze świata gastro i muzycznego. Imprezy pomogły nam w promocji marki, zaczęło pojawiać się sporo zapytań franczyzowych, ktoś zauważył, że przyjeżdżają zajawkowicze z pankejkami i może warto się nimi zainteresować.
Dużą zmianą dla lokalu warszawskiego była natomiast przeprowadzka z Powiśla na Śródmieście. Długo myśleliśmy, czy zostać na Powiślu, na którym panował supermikroklimat, wszyscy się tam znali i lubili. Jednak zdecydowaliśmy się przenieść na Marszałkowską i nie żałujemy tej decyzji. Tutaj mamy znacznie większy lokal i również lepszy poziom i flow pracy. Tego typu kamienie milowe w rozwoju FoodX nazywamy po prostu „next level”.
Pada nazwa FoodX – co się za nią kryje?
P.Ś.: FoodX to skrót od food experience. To marka parasolowa, która skupia wszystkie nasze brandy, czyli Mr. Pancake, Pizza Boyz oraz dwa powołane do życia w pandemii: Ghost Burger i Vegan Pizza Club. Wszystkie cztery są dostępne w menu FoodX – na miejscu i w dostawie. Rozwijanie każdego z brandów daje nam w przyszłości możliwość otwierania mniejszych punktów, np. tylko z pizzą albo tylko z wegańskim menu.
Określacie się jako marka lifestyle’owa, która kreuje styl życia. To dość nowatorskie podejście w myśleniu o restauracji, które wykracza poza fizyczny lokal. Czym się charakteryzuje lifestyle’owość w przypadku brandów FoodX?
MARTYNA PETRUS: Tworzymy lokale w głównej mierze kierowane do pokolenia Z, choć nie tylko. Sama reprezentuję tę generację, więc wiem, jak ona myśli i czym się kieruje. Lifestyle’owość oznacza luźne, ziomalskie podejście do życia. Tworzymy ekipę, pracujemy na fajnych warunkach, dobrze się rozumiemy. Jesteśmy z klientami na ty, chyba że ktoś sobie tego nie życzy. Kierujemy się otwartością i akceptacją różnorodności – wiele osób daje nam feedback, że czuje się dobrze i swobodnie w naszych lokalach. Mocno skupiamy się także na muzyce, konkretnie na rapie, który idealnie wpasowuje się w nasze kolaboracje.
P.Ś.: Nasza firma jest zwierciadłem nas samych. Staramy się, żeby praca była dla nas przyjemnością. Zawieramy współprace z markami, którymi się jaramy. Niczego nie udajemy i chyba dlatego od 10 lat nasza firma się rozwija. Nie odnotowaliśmy większych błędów strategicznych czy komunikacyjnych, chociaż wiadomo, że zdarzyły się drobne potknięcia.
Podsumujmy: jakie są główne elementy, na które powinna postawić restauracja, aby trafić ze swoją ofertą do 20-latków?
M.P.: Ostatnio przeczytałam trafną definicję, mówiącą, że zetki są bardzo otwarte, kreatywne, cenią sobie autentyczność i niezależność. Uważam, że te cztery przymiotniki idealnie nas opisują i takie cechy powinien mieć lokal do nas kierowany.
Zacznijmy więc od kreatywności.
M.P.: Ją widać już w naszych daniach, w połączeniach składników, np. frytki zapiekane z serem na pizzy – połączenie, którego nikt by się nie spodziewał, a jednak jest i na dodatek dobrze smakuje.
Kolejny ważny aspekt to autentyczność. My mówimy wprost: nasze jedzenie jest kaloryczne, fuck diet, to jest gluten gang. Nie ściemniamy, że gdy zjesz naszą pizzę z cheetosami i mozzarellą, to schudniesz i będziesz superfit. Zetka bardzo sobie ceni takie podejście. Jednocześnie goście zawsze mogą nam powiedzieć: „słuchajcie, to mi nie smakowało”, a my nie odpowiemy: „ale nasze danie jest najlepsze”. Słuchamy opinii klientów, omawiamy sugestie z kuchnią albo z kelnerami i przyznajemy się do błędów. Kolejną rzeczą są wartości, którymi się kierujemy. Staramy się pomagać, gdy tylko możemy. Byliśmy na Torwarze z posiłkami dla uchodźców z Ukrainy, a także rozdawaliśmy pankejki za darmo osobom w potrzebie.
Czwartym aspektem, który przyciąga pokolenie zoomerów, jest nasza przestrzeń. Niedawno otworzyliśmy nowy lokal w Krakowie i jest to totalny kosmos – wnętrze mocno futurystyczne, wręcz klubowe. Naszymi inspiracjami przy projektowaniu rzadko kiedy są restauracje, częściej showroomy albo wystawy na targach designu. Dzięki temu nie kopiujemy innych miejsc.
Piotr, jesteś starszy od pokolenia Z, masz 36 lat – rozumiesz komunikację, jaką posługuje się twoja firma?
P.Ś.: Nie jestem jeszcze boomerem, ale np. TikToka nie kumam. Na szczęście mam cudowny team kreatywny i śledzę bardzo dużo trendów, mój Instagram jest bogaty w taki feed, często inspiracje same wpadają. Tak zrodził się choćby pomysł na Menu Four-Twenty CBD [z okazji Światowego Dnia Marihuany obchodzonego 20 kwietnia – przyp. red.], nad którym pracowaliśmy przez ostatni kwartał. Widziałem kiedyś filmik, w którym Wiz Khalifa pali z jakiegoś dziwnego urządzenia. Wrzuciłem temat ekipie i po kilku tygodniach kupiliśmy to urządzenie – grawitacyjne bongo, tworząc na jego bazie menu [niebieskie urządzenie widoczne na okładce i zdjęciach przy wywiadzie – przyp. red].
Ile są skłonne wydawać zetki na gastronomię i jak często odwiedzają wasze lokale?
P.Ś.: Opieramy się na danych z dużych miast, w zależności od lokalizacji średni rachunek wynosi niecałe 40 zł na gościa. Ceny naszych dań to 20-30 zł – są przystępne dla młodzieży, która wie, że jej miesięczny budżet nie zostanie wydany na jedno wyjście do restauracji. Zetki czują, że warto u nas nie tylko zjeść, ale także spędzić czas i poczuć klimat lokalu. Za ten sam hajs mogliby kupić pizzę w sieciówce albo zjeść kebaba, ale wolą dostać experience, który my mamy, a którego nikt inny im nie da. Na wyjście do naszego lokalu pozwalają sobie kilka razy w roku. Nie jesteśmy codzienną knajpą, do której wpadasz dwa razy w tygodniu, ale można u nas spotkać kolejkę przed wejściem.
Z „boomerskiego” punktu widzenia wasze jedzenie odbiega od standardów – ma dużo kolorowych dodatków np. niebieskie sosy, czekoladę czy cukierki, charakteryzuje się też nietypowymi połączeniami składników. Jak wy definiujecie jedzenie?
P.Ś.: To, jak postrzegamy jedzenie i jak chcemy je widzieć w naszej restauracji, jest bardzo popkulturowe. Nasz styl przypomina pizzę z kreskówki. Dania wymyślam głównie ja i Stanley – general & franchise manager. Mamy flow, robimy zdjęcia i sprawdzamy, czy pasują one do wypracowanej dotychczas estetyki.
Czyli w pierwszej kolejności myślicie o tym, jak jedzenie ma wyglądać?
P.Ś.: W zasadzie od tego zaczynamy. To wieloetapowy proces: zbieramy inspiracje, potem przygotowujemy draft menu i oceniamy, czy wszystko do siebie pasuje pod kątem smakowym, ale też wizualnym. Nawet faktury jedzenia są dla nas ważne, bo ludzie lubią, gdy podczas jedzenia one się zmieniają. Następnie robimy foty, i albo sami próbujemy dań, albo dajemy komuś z ekipy do oceny. Czasami też gościom. W ten sposób zbieramy feedback. Bo nie jest tak, że jedzenie ma tylko wyglądać, a nie smakować – gdyby tak było, okłamywalibyśmy naszych gości, pokazując, że coś ładnie wygląda, a tak naprawdę nie da się tego zjeść.
W kontekście gastronomii i pokolenia Z dużo mówi się o zrównoważonym rozwoju, zdrowiu czy lokalności. Te hasła nie są widoczne w waszej komunikacji, a przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Czy jest to odstępstwo od tych wartości, czy wartością jest bunt przeciwko nim?
P.Ś.: Są trendy, ale też antytrendy. Od zawsze lubimy balansować pomiędzy nimi, proponując kontrowersyjne rzeczy. W naszym aktualnym menu znajdziesz dania z dodatkiem CBD. Z okazji Światowego Dnia Orgazmu przygotowaliśmy natomiast pankejki z wbitym w nie bananem. Instagram usunął te zdjęcia, więc dodaliśmy je ponownie, zblurowane.
M.P.: Prawdziwy porn! Odwołując się do tego, co mówi Piotr, to bardzo ważny jest dla nas złoty środek pomiędzy cheat day, zabawą a wartościami i rozsądkiem. Nasze slogany, np. „fuck diet” biorą się stąd, że chcemy, by nasze dania były jedzeniem na pocieszenie, żeby sam widok pankejka, pizzy czy burgera wywoływał endorfiny.
P.Ś.: Natomiast jeśli chodzi o ekologię, nie chwalimy się nią, ale jest ona obecna w naszych działaniach i w misji FoodX. Od ponad 2 lat nie używamy plastikowych naczyń. Nasz projekt FoodX Delivery jest eko, gdyż używamy elektrycznych motorów. Chcemy dbać o planetę i ograniczać spożycie mięsa – stąd projekt Vegan Pizza Club i coraz większa liczba wegańskich pozycji w regularnym menu.
Skupmy się przez chwilę na wspomnianym menu z CBD, które widać na naszej sesji zdjęciowej – co ono zawiera?
P.Ś.: Zostało przygotowane z okazji Dnia Marihuany, zwanego też Four-Twenty. Oczywiście nie używamy w daniach psychoaktywnego THC, a jedynie CBD, które działa uspokajająco i jest bardzo popularnym składnikiem kosmetyków czy suplementów. Wiele restauracji finediningowych przygotowuje jedzenie z olejkiem CBD, który notabene jest dość drogi. Gdyby THC było w Polsce legalne, na pewno robilibyśmy z tego użytek. Na Florydzie czy w LA są knajpy, które dodają THC do żelków czy ciastek, to jeden z trendów.
W naszym menu mamy natomiast pankejka „420” z żelkami CBD. Jest też pizza High-wajska z sosem mango, mozzarellą, świeżym ananasem, crispy baconem, posypana suszem z CBD (dostępna też w wersji wegańskiej). No i burger o nazwie CBD (skrót od Cheese Burger Deluxe), zalany sosem serowym z CBD. Każde danie podajemy spod klosza wypełnionego dymem CBD z Gravity Bong (tego od Wiz Khalify). Menu jest dostępne dla osób 18+ – wolimy się zabezpieczyć, żeby później nie przychodziły do nas mamy z pretensją, że „to u was mój syn zjadł marihuanę”.
FoodX to z jednej strony CBD i wizerunkowy luz, a z drugiej – bardzo poukładany biznes z jasno wytyczoną strategią. Kto tworzy wasz zespół i jak pracujecie nad koncepcjami?
P.Ś.: Na pewno jesteśmy w gastronomicznym topie, jeśli spojrzeć na nasz model pracy. Maciek, mój brat i współwłaściciel, zajmuje się strategią i rozwojem franczyz, np. kompleksowym nadzorem otwarcia nowej restauracji. Jest osobą poukładaną i pragmatyczną, na czym zyskuje cały zespół. Dzięki temu upraszczamy wiele procesów i unikamy powielania tych samych błędów. Ostatnio wdrożył w całej firmie aplikację do zarządzania projektami i wreszcie zobaczyliśmy, ile rzeczy naraz się dzieje.
W naszym warszawskim lokalu jest trzech menedżerów, którzy poza codziennymi zadaniami prowadzą szkolenia i audyty franczyzobiorców. Każdy lokal ma oczywiście swoich osobnych menedżerów. Jest też główny szef kuchni Seba, który oprócz zarządzania swoim teamem w Warszawie dba też o jakość dań w innych miastach. No i oczywiście Stanley – nasza prawa ręka, człowiek, który spaja wszystko i współpracuje w zasadzie z każdym w firmie.
M.P.: Dodatkowo w dziale marketingu pracuje aż osiem osób. Są dwie dziewczyny od strategii i zarządzania, ja odpowiadam za social media i kontent, mamy graficzkę, osobę od performance marketingu, a także tiktokerkę, która zajmuje się obsługą wyłącznie tego medium. Nad wszystkim czuwają Stanley i Piotrek. Razem tworzymy komunikację dla wszystkich lokali franczyzowych tak, aby była ona spójna.
Jak daleko zaplanowane są wasze działania?
P.Ś.: Masterplan przygotowujemy co roku, dzieląc go na kwartały. Na dany kwartał planujemy eventy, informując franczyzobiorców o tym, co będzie się działo. Kwartalnie zmieniamy też menu. Czasami oczywiście jest tak, że aktualna sytuacja weryfikuje nasze plany, stąd np. pomysł na Vegan Pizza Club, Ghost Burger i wprowadzenie delivery. Gdyby nie pandemia, pewnie w ogóle byśmy na to nie wpadli.
A które narzędzie socialmediowe jest najskuteczniejsze w waszym przypadku?
M.P.: Zdecydowanie TikTok, zaraz potem Instagram, czyli dwa media najczęściej wykorzystywane przez zetki. Na TikToku dopasowujemy się do aktualnych trendów, mamy też własne pomysły, a niektóre nasze filmiki dobijają do 1,5 mln wyświetleń. To naprawdę dużo jak na branżę gastronomiczną. Jeśli chodzi o Instagram, to reelsy generują bardzo dużo wyświetleń i komentarzy, na które zawsze odpowiadamy.
P.Ś.: Tak naprawdę nasz dział marketingu łączy się też z customer care, dbaniem o zadowolenie gościa. Moglibyśmy robić same kampanie, nie interesując się aż tak bardzo odbiorcami, ale chcemy to wszystko łączyć. Poświęcamy mnóstwo czasu, aby utrzymać się na poziomie, do którego doszliśmy. Teoretycznie nie mamy bezpośredniej konkurencji, ale mnóstwo jest obecnie świeżych pomysłów i restauracji. Nie możemy spoczywać na laurach.
Pokolenie Z to nie tylko goście restauracji, ale też pracownicy. Co jest dla nich ważne, gdy starają się o zatrudnienie?
STAŚ ROGUSKI: Jakkolwiek źle by to zabrzmiało, to mamy do czynienia z roszczeniowym pokoleniem, które czasem będąc jeszcze w liceum, żąda ponadrynkowych stawek i chce pracować na swoich zasadach, a nie tak, jak jest to ustalone w firmie.
Co mówią na rozmowach kwalifikacyjnych?
S.R.: Że mogą pracować dwa dni w tygodniu i wyłącznie w określonych godzinach. Nieważne, że zmiany są ustawione od 9 do 16, oni mogą do 15, bo potem mają inne zajęcia.
M.P.: Faktycznie, jesteśmy tacy, że chcielibyśmy mieć wszystko „na już, teraz i od razu”, zacząć z grubej rury, a nie małymi kroczkami. Jesteśmy bardzo odważni i chcemy być niezależni.
Czy w związku z tym trudno jest się dogadać, znaleźć odpowiednią osobę na dane stanowisko?
S.R.: Najgorzej było po pandemii, gdy wielu pracowników zmieniło branżę. Głównie kelnerzy i barmani – studenci, którzy wrócili do swoich miast, miasteczek, porzucając gastronomię. Na szczęście w Warszawie nie mamy już dużej rotacji. W Krakowie cały czas walczymy o stały zespół.
P.Ś.: Sporo osób odpada w pierwszym tygodniu pracy, gdy zdaje sobie sprawę, że praca chociażby na kelnerce nie jest bezstresowa, bo gość może się zdenerwować albo kuchnia wyda nie to zamówienie. Niektórzy myślą, że gastronomia to głównie zabawa.
Traktują tę pracę tymczasowo?
S.R.: Większość młodych tak. Pracują rok, zbierają na wakacje, na swoje zachcianki. Z drugiej strony jest sporo osób, które przyszły tu na chwilę, a zostały dłużej, np. ja.
M.P.: I ja.
P.Ś.: Lub nasi menedżerowie, którzy wcześniej byli kelnerami, a wykazali się inicjatywą i chcieli awansować.
Czy wizerunek branży gastronomicznej zmienił się w ostatnich latach w opinii młodych pracowników?
P.Ś.: Sami pamiętamy lata 90. czy 2000, kiedy na kuchni panował hardcore, były długie zmiany, używki. Dziś sam fakt skrócenia zmian sprawił, że branża stała się bardziej ludzka.
M.P.: Organizujemy w firmie imprezy integracyjne, ekipa kumpluje się ze sobą. Mamy swoje grupy, na których wymieniamy się doświadczeniami. Zauważyłam, że osoby zatrudnione u nas są otwarte, z pomysłem, kreatywne – to tworzy fajny vibe. Zawsze ktoś kogoś wesprze, gdy jest potrzeba.
Jakie są plany rozwoju waszej marki i które miasta was interesują w kontekście przyszłych otwarć?
P.Ś.: Obecnie naszym planem jest to, by dopieścić każdą z obecnych lokalizacji. Wspólnie z franczyzobiorcami zdecydowaliśmy o przeniesieniu krakowskiej restauracji do nowego 350-metrowego lokalu. Pierwszy kwartał po przeprowadzce za nami i już pobiliśmy wcześniejsze rekordy utargów i liczby gości. To samo robimy aktualnie w Poznaniu, a potem może w Szczecinie. Chcemy postawić na duże, mocno wyróżniające się koncepty.
Średnio startujemy z naszym konceptem w jednym nowym mieście rocznie i wiele wskazuje, że w tym roku będzie to Łódź. Chcemy rosnąć powoli, nie przeskalować biznesu, by być w stanie dbać o każdą z naszych restauracji.
W Warszawie wynajęliśmy piwnicę pod naszą restauracją, gdzie mamy możliwość urządzenia dodatkowej sali z sekretnym wejściem np. przez toaletę. Być może w weekendy będzie tam miniklub. Ja chciałem zrobić siłownię – przychodzisz na pizzę i schodzisz pojeździć na rowerku, fajnie, prawda? Niestety, mój pomysł nie spotkał się z aprobatą zespołu, ale nie porzucamy go całkowicie!
Puenta na koniec – czy gastronomia jest ciekawym zajęciem?
P.Ś.: Bardzo! Choć na pewno wymagającym. Budowanie firmy, a potem zarządzanie nią to ciężka praca, a gastro rządzi się swoimi zwariowanymi prawami. Zakładaliśmy z Maćkiem nasz biznes od podstaw, sami smażyliśmy pankejki, nie mając jeszcze pracowników. Dało nam to dobry background w dalszych działaniach. Dziś staramy się ułożyć pracę tak, by mieć też czas dla siebie, swoich bliskich i hobby.
Moje myślenie o gastronomii zmieniło się około dwóch lat temu, wraz z narodzinami córki. Dziś pracuję o wiele mniej niż kiedyś, a firma osiąga lepsze wyniki. Zachowanie zdrowego balansu to ogromna wartość, którą kierują się zarówno zetki, jak i my.
MARTYNA PETRUS
Urodzona: 11 lutego 1998 r., Łódź
Stanowisko: social media & content manager w grupie FoodX
Najważniejsze osiągnięcia: „Najbardziej dumna jestem ze sposobu komunikacji z naszymi gośćmi, jaki wypracowaliśmy. Ludzie piszą do nas z pochwałami, z ciekawością wyczekują następnych projektów czy wysyłają memy. Wiedzą, że odpiszemy i nie pozostawimy ich bez odpowiedzi. Gości traktujemy z szacunkiem, ale jednocześnie jesteśmy z nimi na poziomie koleżeńskim, dzięki czemu każdy należy do ekipy FoodX”
PIOTREK ŚLIWA
Urodzony: 1 sierpnia 1986 r., Gorlice
Stanowisko: współwłaściciel grupy FoodX
Najważniejsze osiągnięcia: „Od dwóch lat jestem najbardziej dumny z mojej córeczki Zosi, a zawodowo z mojego pierwszego »dziecka«, czyli FoodX, które współtworzyłem od podstaw. Świadomość, że łączę na co dzień zajawkę i dobry biznes, to bardzo fajne uczucie”
Wywiad ukazał się w „Food Service" 4/2022 nr 214.