Aneta Nieszczerzewicz oraz Ania i Bartek Karwowscy od kilku lat z sukcesem prowadzą Mimo Vegan Bistro w Maladze. Rozmawiamy z nimi m.in. o tworzeniu lokalu gastronomicznego w Andaluzji i gotowaniu w stylu wege na bazie hiszpańskich składników.
A.K.: Można powiedzieć, że nie mamy bezpośredniej konkurencji.
Czemu zatem zawdzięczacie swój sukces, co was wyróżnia?
B.K.: Inne wegańskie lokale idą zwykle na łatwiznę. Otwierają się, bo jest moda na weganizm. Często są to fast foody, które nie wymagają dużego nakładu pracy. A my mieszkamy w miejscu, w którym można gotować lokalnie i sezonowo przez cały rok! Bycie na diecie roślinnej jest tu bajecznie proste: 300 dni słonecznych w roku, średnia roczna temperatura na poziomie 18 stopni, duże grono rolników uprawiających owoce i warzywa ekologicznie. No więc gotujemy lokalnie i sezonowo – to nas bardzo wyróżnia.
A.K.: To ludzi przyciąga. Niby wydaje się jasne, że tak się powinno odżywiać i gotować, ale to rzadko spotykane. U nas wszystko jest roślinne, organiczne, zdrowe. I, co dla nas bardzo ważne, bez cukru, bez glutenu.
Jaka jest filozofia waszej kuchni?
B.K.: Tworzymy dania na bazie produktów, które są łatwo dostępne, mają dużo witamin i wartości odżywczych, ale też ciekawe zapachy, smaki i tekstury. Niekoniecznie potrzeba tekstury mięsa, żeby poczuć się nasyconym. Ludzi to dziwi.
A.K.: Staramy się kreować kuchnię roślinną. Kreować, nie odtwarzać.
Robicie coś wyjątkowego z jedzeniem?
B.K.: Fermentujemy, co w Hiszpanii jest dziwactwem. Jeśli w ogóle ktoś się tutaj fermentacją interesuje, to kojarzy ją głównie z zakwasem chlebowym. A można przecież kisić grzyby, mango czy kalafior. Hiszpanie są jednak na tyle otwarci i ciekawi, że próbują tego ze smakiem.
Dotychczasowa siedziba Mimo Bistro w Mladze. Aktualnie trwa przeprowadzka. Fot. Materiały prasowe Mimo Vegan Bistro
Wasze menu tworzą dania inspirowane różnymi kuchniami świata. Pojawiają się w nim także hiszpańskie akcenty. Jakie to potrawy i dlaczego jest ich tak mało?
B.K.: Rzeczywiście hiszpańskich pozycji w karcie mamy niewiele. Po pierwsze, nie znamy się dostatecznie dobrze na tutejszej kuchni, a po drugie, jest ona bardzo mięsna i rybna. Klasyczne potrawy hiszpańskie nie leżą w naszym obszarze zainteresowania. Przez chwilę mieliśmy przystawkę z wędzoną pastą kiełbasianą, bo nigdy tego nie jadłem, i to tyle.
A.K.: Nie smażymy na głębokim oleju. Ogólnie staramy się tworzyć nasze dania tak, żeby były inne, niepowtarzalne, nie chcemy odtwarzać. Inspirujemy się kuchnią japońską czy włoską, a hiszpańska, szczerze mówiąc, mnie nie inspiruje.
Współpracujecie z lokalnymi rolnikami. Jak do tego doszło?
B.K.: Poznaliśmy się na markecie.
A.N.: Kliknęło! Oni – czyli rolnicy z Familia Hevilla – najbardziej przypadli nam do gustu. Oferują wszystko to, czego potrzebowaliśmy, żeby prowadzić restaurację, czyli tę sezonowość, organiczność.
B.K.: Zaczęliśmy rozmawiać o współpracy. Od razu zaprosili nas do siebie. Jeszcze bardziej nam to otworzyło oczy.
Oni mają niesamowite rzeczy: warzywa i owoce uprawiane od wieków, a teraz praktycznie niedostępne w sklepach, bo stawia się na te bardziej wytrzymałe na transport i podczas uprawy. Ich smak jest zupełnie inny, mocniejszy. Z takimi produktami musiało nam się udać.
Czyli jesteście ekskluzywni!
B.K.: Na pewno niszowi. Ekskluzywni pod kątem cenowym, bycia „fancy”, „posh” i tak dalej – nie.
A.K.: Staramy się stworzyć inną atmosferę.
B.K.: Rodzinną. Nazywamy klientów gośćmi, staramy się ich tak traktować. Tłumaczymy, jaką mamy ideę. Każdy, kto do nas przychodzi, ma się poczuć jak w domu.
A.K.: Poczuć się ekskluzywnie, ale w sensie zadbania.
B.K.: Wszystkim, którzy odwiedzają nas po raz pierwszy, tłumaczmy, jak skomponowane są nasze danie. Staramy się, aby nasi goście, którzy na co dzień nie stosują diety roślinnej i jest to dla nich inne czy dziwne, wiedzieli, co znajduje się na ich talerzach.
A.K.: Bo to jednak nie jest domowe jedzenie, tylko kreatywne.
Wielu waszych gości to weganie?
A.K.: Większość z nich nie jest na diecie roślinnej!
B.K.: Chyba 80% z nich to wszystkożercy, reszta to zadeklarowani weganie. Nie bazujemy wyłącznie na roślinożercach, otworzyliśmy lokal dla wszystkich, i dla mieszkańców Malagi, i dla turystów. I jesteśmy za to nagradzani przez Trip Advisor, Google, Happy Cow.
Flower Power - przystawka z kwiatów cukinii. Fot. Materiały prasowe Mimo Vegan Bistro
Czy jest jakaś tendencja, na przykład że większość waszych gości to stali klienci, turyści albo mieszkańcy?
B.K.: Mamy całą bazę gości lokalnych i myślę, że to dzięki nim przetrwaliśmy COVID-19, ale obecnie są to też turyści. Myślę, że na ten moment stanowią połowę. Reszta to lokalsi – niekoniecznie hiszpańscy, bo w Maladze mieszka mnóstwo ekspatów: Belgów, Anglików, Holendrów.
A.K.: I Polaków! Codziennie odwiedza nas co najmniej jedna osoba z Polski. Bardzo duże zainteresowanie.
B.K.: Malaga jest bardzo międzynarodowa. Kiedy się przeprowadziliśmy, było inaczej.
Czyli międzynarodowość sprzyja biznesowi...
A.N.: Sprzyja pod kątem finansowym. Turysta zawsze zostawia więcej pieniędzy niż klient miejscowy. Gdy ludzie jadą na wakacje, mniej kalkulują, ile wydają, niż w sytuacji, gdy odwiedzają knajpkę w miejscu zamieszkania. Dla nas jest to więc korzystne, że do Malagi przyjeżdża coraz więcej turystów. Nie na nich jednak budujemy nasz biznes, lecz na gościach lokalnych.
A na czym jeszcze, waszym zdaniem, powinno się budować biznes?
A.K.: Mam wrażenie, że zazwyczaj nie inwestuje się w ludzi. U nas jest zupełnie na odwrót. Stworzenie obecnego teamu, w którym wszyscy na sobie polegamy, zajęło nam lata. To jest nasz największy sukces.
B.K.: Tym bardziej że wiemy, jak ciężko bywa. Ania ma to doświadczenie, że będąc kucharzem roślinnym w Hiszpanii, zwłaszcza na południu, bardzo trudno jest znaleźć pracę. Chcemy więc, żeby nasi pracownicy dobrze się czuli i staramy się stworzyć atmosferę, która ich zatrzyma u nas na dłużej.
Czy podczas tworzenia restauracji natrafiliście na przeszkody, dzięki którym dużo się nauczyliście?
B.K.: Prowadzenie firmy za granicą jest dużym wyzwaniem dla osób, które nie znają języka na poziomie bardzo dobrym. Poza tym administracja w Hiszpanii działa inaczej niż w Polsce.
A.K.: Wszystko tutaj wolniej przebiega. Gdy ktoś ci obiecuje, że coś będzie na jutro, to znaczy, że będzie gotowe za tydzień. My już się do tego przyzwyczailiśmy.
B.K.: Osoby takie jak Aneta, które przeprowadziły się tutaj wprost z korporacji w „Mordorze” na Domaniewskiej czy przy rondzie ONZ w Warszawie, muszą zmienić myślenie i przestawić się na czerpanie radości z kultury hiszpańskiej.
A.N.: Co nie jest złe! Ale jeśli chodzi o biurokrację w Hiszpanii – kiedyś ktoś nam powiedział, że jeśli jesteś w stanie z sukcesem prowadzić biznes w Hiszpanii, to możesz wszędzie! Podpisujemy się pod tym. Już nic nas nie przeraża.
Mogliście zrobić coś inaczej?
B.K.: Chyba mogliśmy trochę bardziej uwierzyć w siebie i otworzyć nieco większą restaurację na początku. Mieliśmy takie możliwości, a uruchomiliśmy trochę za mały lokal.
A.N.: Myślę, że brak przestrzeni nauczył nas lepszej organizacji pracy.
B.K.: W związku z dużym zainteresowaniem naszą ofertą chcieliśmy się możliwie szybko przenieść do większej restauracji. COVID-19 nam pokrzyżował plany, byliśmy praktycznie zamknięci przez pół roku. Ale w tym momencie już jesteśmy w trakcie przeprowadzki.
Jak ugryźliście temat zmiany lokalu?
B.K.: Zaczęło się od crowdfundingu. Poznaliśmy też parę osób, które są naszymi gośćmi na co dzień i które chciały zostać częścią projektu. Jesteśmy już na finiszu, zostało tylko trochę rzeczy do zrobienia: sprzęt do kuchni, meble. I otwieramy. Ludzie już czekają.
Macie wgląd w rynek konsumencki w Hiszpanii. Czy kategoria produktów pochodzenia roślinnego rozwija się tam szybciej w ostatnich latach?
B.K.: Tak. Kiedy otwieraliśmy restaurację, tych produktów było bardzo mało. Nawet ogromne markety typu Auchan oferowały jedynie drobną sekcję, dwie półki. Teraz jest ich więcej i duże sklepy sieciowe mają w ofercie wiele gotowych artykułów roślinnych, choć najczęściej przetworzonych.Sporo producentów walczy o klienta, zwłaszcza w tych większych miastach. Kiedyś znaliśmy każdy produkt, teraz nawet nie chce się nam tego wszystkiego sprawdzać.
W Polsce szybko rośnie popularność diety roślinnej, w Hiszpanii chyba dużo wolniej. Potraficie wyjaśnić dlaczego?
B.K.: To ciekawe zjawisko, bo przecież Hiszpanie są dużo bardziej otwarci niż Polacy, jeśli chodzi o mentalność… Nie wiem, czy nie zapoczątkował tego w Polsce ruch wegański, moim zdaniem dużo silniejszy niż ten w Hiszpanii.
A.K.: Tutaj, w Andaluzji, jest też na pewno trochę gorzej niż np. w Barcelonie. Mięso króluje. Taka tradycja.
B.K.: Hiszpanie są bardzo ugruntowani w swojej mięsnej tradycji, chociaż Polacy niby też. Oni jednak są chyba większymi kulinarnymi tradycjonalistami niż my.
A.K.: Niemniej jednak Hiszpanie powoli zaczynają myśleć o tym, co jedzą. Przez długi czas się tym nie interesowali. Myśleli głównie o tym, gdzie i z kim.
B.K.: A w Polsce w zasadzie od dawna kładło się duży nacisk na dietę. Pamiętam dietę Kwaśniewskiego i inne w latach 90. Doszliśmy w końcu do momentu, że ktoś powiedział: „Dieta roślinna jest zdrowa i nie ma argumentów na to, że nie jest”. Ludzie zaczęli się odżywiać bardziej roślinnie ze względu na swoje zdrowie. Tutaj króluje postawa „zjemy, co będzie”.
Chcielibyście, żeby w Hiszpanii otwierało się więcej restauracji roślinnych?
B.K.: Tak, chcielibyśmy tego.
A.K.: Ale ważne, żeby nie działo się to na zasadzie „jestem weganinem, więc otworzę restaurację” i żeby skończyła się moda na wege fast foody. Sporo ludzi je odwiedza i zraża się potem do diety roślinnej. Jest dużo takich miejsc w Polsce i niestety upadają. Chodzi o to, by powstawały restauracje bazujące na świeżych produktach. Takie, w których potrawy są przygotowywane od początku do końca.
Rozmawiała: Zofia Miarczyńska, RoślinnieJemy